Historia katastrofy samolotu „Karaś” w Cielczy. Nowe ustalenia, cz. II
Na podstawie posiadanych dokumentów i zapamiętanego widoku, prostuję mylne mym zdaniem informacje wygłoszone z okazji poświęcenia pamiątkowego pomnika w Cielczy w dniu 3 września 2019 r. oraz zawarte w wydanym na ten temat folderze, stwierdzając że:
- Samolot rozbijając się nie wracał z wykonywanego zadania, a je dopiero rozpoczynał. Powrócił z podobnego lotu w dniu 1 września 1939 r., w czasie którego jego załoga przekraczając zakres zadania (rozpoznanie ruchów wroga), zaatakowała i rozproszyła kolumnę Wehrmachtu w okolicy Sycowa, a zużywając do tego całą posiadaną amunicję narażała się na zestrzelenie (niewykonanie zadania).
- Samolot zarówno 1 jak i 3 września 1939 r. startował nie z Kazimierza Biskupiego, a z lotniska polowego Mierzewo koło Wrześni (dowody do punktów 1 i 2 patrz: A. Kurowski, Kraksy i Wzloty).
- Samolot nie uległ pożarowi (zeznania świadków, w tym wyczerpujące ze strony Antoniego Grabarka – kopia zeznania w mym posiadaniu).
- Ratowanie – wydobycie załogi z wraka samolotu – nastąpiło przez mieszkańców Cielczy, a nie żołnierzy, którzy nadjechali chwilę potem (A. Grabarek zeznaje, że kiedy po 20 minutach [moim zdaniem czas zawyżony] nadbiegł z księdzem na miejsce, ludzie stali „w krąg”, nie zbliżając się z obawy przed pożarem wobec woni rozlanej benzyny). Wydobycie załogi nastąpiło według Grabarka z udziałem jego i księdza, z którym nadbiegł. Żołnierze z posterunku strzegącego mosty kolejowe w Jarocinie nadjechali do Cielczy wozem taborowym po „furaż”, a zastawszy sytuację, zabrali do szpitala w Jarocinie na swym wozie wyścielonym słomą dwóch ciężej rannych lotników, z których dowódca załogi por. Grochowski-Grekowicz zmarł w trakcie przewozu do Jarocina (patrz dowody: zeznania świadków i Księga szpitala w Jarocinie z datą 3 września 1939 r.) Dziwić może brak w tej Księdze nazwiska pilota, ppor. K. Sobczaka, ale odnotowano zgon por. Grekowicza w trakcie dowozu jak również przekazanie dwóch lotników do szpitala wojskowego. Dotyczy to niewymienionego z nazwiska pilota K. Sobczaka, jak i strzelca samolotowego kpr. Stengierskiego, który najlżej poszkodowany w wypadku, już w chwilę po wydobyciu z samolotu stał na nogach, a do szpitala zabrał go swą bryczką udający się do Jarocina zarządca majątku Cielcza.
- Bezpośrednio w katastrofie nie zginął nikt, a dopiero w jej skutku zmarł z obrażeń w czasie przewozu do szpitala por. Grochowski-Grekowicz, a nieco później, w trakcie ewakuacji w głąb kraju, zginął niewątpliwie zaginiony do dziś pilot ppor. Kazimierz Sobczak.
- Zarówno w relacji płk. Kurowskiego, który w swej książce przytacza fakt kontaktu z załogą i samolotem na lotnisku Mierzewo, po pierwszym locie, jak i zeznaniach świadków oglądających wrak, nie ma śladu (informacji) o jakichkolwiek przestrzelinach (uszkodzeniach od ostrzału czy to w dniu 1 września czy 3).
- Wykluczam pogłoskę o rzekomym zamiarze lądowania, wobec braku takiej potrzeby. Ewentualny zamiar lądowania uzasadnić mogło tylko wcześniejsze uszkodzenie maszyny. Według relacji Antoniego Zaworskiego, usłyszanej w dniu odkrycia miejsca wypadku, samolot lecąc we mgle, zanim skrzydłem zawadził o dach domu, dotknął podwoziem grzbietu poprzecznie przebiegającego wzniesienia terenowego, po czym dopiero przelatując nisko nad również poprzecznie przebiegającą drogą, zawadził o budynek, za którym teren opadał w dół, co zresztą leżało poza świadomością pilota wobec panującej mgły.
Wobec pogłoski o jakimś starciu z udziałem samolotu w okolicy Nowego Miasta, wykluczyć należy udział w tym Luftwaffe, ponieważ opublikowane w języku polskim przez Mariusa Emmerlinga szczegółowe dzienniki jej działań nad Polską, nie zawierają śladów obecności jakiejkolwiek jej jednostki w tym rejonie i czasie (Luftwaffe nad Polską, 3 tomy, ponad 1000 stron, Wydawnictwo Armagedon, Gdynia 2005 – w moim posiadaniu).
Wykluczyć należy również ostrzelanie samolotu przez wrogie jednostki naziemne, których tu jeszcze nie było. Mimo jednak stwierdzenia przez świadków braku przestrzelin na wraku, nie można wykluczyć przypadkowego ostrzelania samolotu ze strony oddziałów własnych. Trasa wycofujących się spod Śremu, wzdłuż Warty, w kierunku Pyzdr Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, krzyżowała się z kursem lotu „Karasia”.
Pewne przesłanki w tej sprawie znajduję w książce Melchiora Wańkowicza napisanej po wojnie, jeszcze na emigracji (wydanej w kraju w 1990 r. w cyklu Dzieła Emigracyjne, tom pt. Wrzesień żagwiący, s. 176), na podstawie relacji płk. Stanisława Kuźmińskiego, we wrześniu 1939 r. dowódcy lotnictwa w armii gen. Tadeusza Kutrzeby (a więc stojącego wyżej od płk. A. Kurowskiego, szefa sztabu). Autor w cyklu opowiadań na temat działań lotnictwa, na s. 176, wymienia nazwisko porucznika Grochowskiego w kontekście dotyczącym ostrzeliwania polskich samolotów w uniesieniu paniką, przez oddziały własne. Czyżby Stangierski ocalały w Cielczy złożył jakieś zeznania w Anglii, przed swą śmiercią, w 1942 r.? Może tam, w Instytucie gen. Sikorskiego, są jakieś ślady? Moje ograniczone możliwości tam nie sięgają, ale może ktoś jeszcze się tym zajmie? Wątpię, żeby samolot „Karaś”, mimo ewentualnego, krótkiego ostrzelania go przez ułanów Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, uległ rozbiciu z tego powodu. Moim zdaniem powodem rozbicia maszyny był niski lot, wzniesienie terenowe i mgła.
Zastanawia również przytoczone przez płk. Kurowskiego w jego książce Kraksy i wzloty dziwne postąpienie ułanów, nie odnotowanie danych na trafionego strąconego (wraku) samolotu i brak identyfikacji trzech zwłok lotników. Wobec faktu, że w Cielczy na miejscu wypadku nie zginął nikt, wygląda na to, że relacjonujący płk. A. Kurowskiemu już później ułani, wcale na miejscu katastrofy nie stanęli. Czyżby nękałyby ich jakieś wyrzuty sumienia za pochopne oddanie strzałów do przelatującego nad nimi własnego samolotu?
Autor: Stefan Matysiak
Jarocin, styczeń 2020 r.