Maniuta ze Śmiełowa przywiozła Paderewskiego z Gdańska do Poznania. Był to pamiętny dzień 27 grudnia 1918 r.
Właścicielka Śmiełowa Maria Chełkowska, wtedy matka dwanaściorga dzieci, w grudniu 1918 r. oczekiwała w Gdańsku na płynącego brytyjskim okrętem Ignacego Jana Paderewskiego. Dnia 26 grudnia towarzyszyła mu w podróży pociągiem do Poznania. Była z nim w hotelu „Bazar”, z którego balkonu wirtuoz, a właściwie wówczas to już bardziej polityk, przemawiał do rozentuzjazmowanych tłumów. Następnego dnia wybuchło powstanie. Maria spisała swoje wspomnienia. Rękopis został znaleziony niedawno przy koszu na śmieci w centrum Krakowa.
Maria przyszła na świat w 1878 r. w Telkwicach (powiat sztumski) na Powiślu, jako córka Jana Donimirskiego, dziedzica Buchwałdu (obecnie Bukowo) i Zofii z Mittelstaedtów Donimirskiej. Chyba jednak to Śmiełów był najważniejszym miejscem w jej życiu, skoro to obrys śmiełowskiego pałacu zobaczyłem 13 września, w dniu jej 143. urodzin, na tablicy nagrobnej na Cmentarzu Salwatorskim w Krakowie. Tam spoczywają Maria i jej mąż Józef Chełkowscy. W Śmiełowie Maria mieszkała 40 lat.
Franciszek Chełkowski, ojciec Józefa, kupił zadłużony majątek w Śmiełowie w 1886 r. Jak pisała Ewa Kostołowska w książce „Miniatury śmiełowskie”, miał to być akt narodowej ofiarności. Chełkowski nie chciał, aby miejsce związane z pobytem wieszcza dostało się w ręce hakatystów. Kult Mickiewicza rozwinęła kilkanaście lat później synowa Franciszka – Maria Chełkowska, przekształcając ziemiański pałac w „dom otwarty”, który stawał się przeciwwagą dla działań germanizacyjnych zaborcy. Chełkowscy w nowoczesny sposób gospodarowali majątkiem, ale także krzewili tradycje patriotyczne. Maria korzystała ze znajomości, jakie nawiązała jeszcze w swoim domu rodzinnym na Powiślu. Już rok po ślubie z Józefem, w 1899 r. w Śmiełowie gościł Henryk Sienkiewicz. To wtedy wzniósł rymowany toast „Wznoszę ten kieliszek, niech żyje pan Franciszek” na cześć pierworodnego syna Marii i Józefa.
Ewa Kostołowska zauważyła, że Maria Chełkowska nigdy nie uczęszczała do szkoły. Nauki pobierała wyłącznie w domu rodzinnym w Telkwicach. Władała kilkoma językami obcymi, posiadała dogłębną wiedzę historyczną, literacką i muzyczną oraz umiejętność gry na fortepianie. Już w Telkwicach uczyła wiejskie dzieci czytać i pisać w języku polskim. Na początku XX w. kontynuowała nauczanie miejscowych dzieci w pałacu w Śmiełowie, gdzie zamieszkała po ślubie z Józefem Chełkowskim w 1898 r. Nauczanie języka polskiego owocowało między innymi antyniemieckim strajkiem dzieci w śmiełowskiej szkole w latach 1905-1906. Chełkowska wystawiała także świadectwa osobom uczącym się zawodu w majątku w Śmiełowie. Miały one później gwarantować pracę w całej Polsce.
Zaangażowanie patriotyczne i społeczne łączyła z macierzyństwem. Była mamą czternaściorga dzieci. Pierwszy urodził się Franciszek (1899), następnie Jan (1900, zmarł w wieku trzech lat), Szczęsny (1901), Bogumiła (1903), Wanda (1904), Zofia (1906), Wojciech (1908), Krzysztof (1909), Stanisław (1910, zmarł jako dziecko), Michał (1912), Janina (1914), Halina (1917), Edmund Dersław (1920) i Andrzej (1922).
Trudno sobie wyobrazić, że przy takiej ilości obowiązków domowych, zaangażowaniu w Śmiełowie w działalność społeczno-patriotyczną, Maria potrafiła włączyć się jeszcze w sprawy polityczne i to takie, które zmieniały w Wielkopolsce bieg historii.
Ani dziesięcioro dzieci, ani choinka, ani córka Mickiewicza nie utrzymały mnie w Śmiełowie
Kilka miesięcy temu natknąłem się na stronie Związku Dużych Rodzin Trzy Plus w Poznaniu na wspomnienia, które udostępnił jeden z członków stowarzyszenia, prawnuk Marii Chełkowskiej. Prababcia niezwykle barwnie opisała grudzień 1918 r. i swoją wyprawę do Gdańska. Nareszcie koniec wojny. Upadły trony Romanowych, Habsburgów, Hohenzollernów, powstanie niepodległej Polski stało się faktem. Po „armistice” rozeszła się wiadomość, że gen. Haller z 30 tysiącami błękitnych żołnierzy ma wylądować w porcie gdańskim i zajmować Pomorze. Zadrżałam z wrażenia. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1918 r. Ani dziesięcioro dzieci, ani choinka, ani bawiąca u nas córka Mickiewicza p. Maria Górecka nie utrzymały mnie w Śmiełowie. Historyczna chwila. Bałtyk i moje rodzinne Pomorze musi wrócić do nas. Trzeba wykorzystać popłoch Niemców, zająć z armią Hallera wszystkie miasteczka, trzęsące się „soldatenraty” wyrzucić, rodziców oswobodzić. Przed 20 grudnia stanęłam w Gdańsku.
Dnia 11 listopada 1918 r. w lasku Compiègne podpisano układ rozejmowy pomiędzy Ententą (Wielka Brytania, Francja, Rosja) a Cesarstwem Niemieckim, który zakończył I wojnę światową. We Francji gotowa do przejazdu przez Gdańsk do odradzającej się Polski była Błękitna Armia generała Józefa Hallera. Przeciwny przemieszczeniu polskich żołnierzy był brytyjski premier David Lloyd George, który obawiał się zbytniego osłabienia Niemiec. Dlatego przybycie wojsk Błękitnej Armii opóźniało się. Zniecierpliwiona Maria Chełkowska zdecydowała więc spędzić święta w domu rodzinnym.
Jutro wigilia. Decyduję się wyjechać na święta do rodziców do Buchwałdu, to nie żadna podróż, może po świętach powitamy Hallerczyków. Nazajutrz wpada do nas rano dr Wybicki zdenerwowany: „Proszę zostać koniecznie w Gdańsku! Oto telegram: Paderewscy angielskim destroyer Concorde z ekipą angielską przypływają 25 rano do portu Neufahrwasser, a następnie na dworzec gdański pociągiem. Musi ich pani przywitać. Nie ma tu nikogo do pomocy i reprezentacji, a moja żona w Szwajcarii. Z całej Polonii gdańskiej nikt nie mówi po angielsku” – zanotowała Maria Chełkowska, która tak spisała swoje wspomnienia, że nie należy ich omawiać, ale obszernie cytować w oryginale.
Paderewski zachwalał Anglikom polską kiełbasę
Zostajemy. Cały dzień schodzi na gorączkowych przygotowaniach. W Danzigerhof zamawiamy apartamenty, kwiaty, pokoje dla przyjezdnych. Trzeba działać dyskretnie, bo zastraszony gospodarz pyta: „Frau von Donimirska, was ist eigentlich los?” (Proszę pani, co się właściwie dzieje?). Odpowiadam: „Seien Sie unbesorgt, das ist alles meine Familie zu Weinachten” (Może pan być spokojny, to wszystko moja rodzina na święta Bożego Narodzenia). Po rozesłanych telegramach zjeżdżają: Wojciech Korfanty, Bernard Chrzanowski, kurator z Poznania; Maciej Koczorowski, Stefan Łaszewski, adwokat z Grudziądza; Mieczysław Paluch, adwokat z Bydgoszczy i inni. Zrobił się ruch. Wieczorem zbieramy się wszyscy, którzy w historycznej chwili zmartwychwstającej ojczyzny opuścili swoje rodziny.
Na zaimprowizowanej wigilii z opłatkiem, w saloniku w Danzigerhof, śpiewamy chórem kolędy przy rozstrojonym pianinie, po czym w uroczystym nastroju przez sławne bramy gdańskie, Bramę Wyżynną, przez ulicę Długą, Długi Targ, minąwszy Ratusz, Giełdę, przez Zieloną Bramę (sławną z rzezi krzyżackiej), przez most na Motławie dochodzimy do klasztoru Elżbietanek. W kaplicy ku zdziwieniu Niemców śpiewamy polskie kolędy.
Ignacy Jan Paderewski przybył do Gdańska 25 grudnia 1918 r. W pierwsze święto pojechaliśmy na dworzec w wynajętej karecie z bukietem czerwonych róż przewiązanych naszymi kolorami. Witamy serdecznie upragnionych gości wysiadających z wagonu. Na wspomnienie mego stryja Antoniego Donimirskiego rozczulił się Mistrz i zapanował nastrój swobodny, rodzinny. (…) Zebrała się grupa naszych przyjezdnych i miejscowych gdańszczan. Szczęsny (syn Marii Chełkowskiej – przyp. RK) zajął się oprowadzeniem Anglików po Gdańsku. Zafrasowanego gospodarza hotelu uspokajałam dalej zapewnieniami, że to moja rodzina. Po spotkaniu Mistrza z Polonią gdańską urządzono przyjęcie, które bardzo się udało. Sprowadzone przeze mnie buchwałdzkie wiktuały miały ogromne powodzenie. Paderewski zachwalał Anglikom polską kiełbasę, jakiej nie jadł od najmłodszych lat. (…)
Mamy jechać do Poznania i pojedziemy do Poznania
Z tego cudownego nastroju zbudził mnie przytłumiony głos dra Wybickiego: „Niemcy się burzą. (Ach, czemu nie ma Hallera!) Na jutro na godzinę dziewiątą podstawiają wagon salonowy. Musicie wyjechać”. Całą noc robota z pakowaniem, ale ruszyliśmy z dworca gdańskiego, wśród zebranych gdańszczan, ze śpiewem „Jeszcze Polska nie zginęła”. Dr Wybicki stał blady, słuchając pieśni swego pradziada. Na gdańszczanach polskich Niemcy zemścili się represjami.
Pociąg zatrzymał się w Tczewie, gdzie nas opuścił z żalem w sercu Szczęsny, wracając do dziadków do Buchwałdu. Jechaliśmy dalej przez Piłę ku Poznaniowi.
Na kolejnych stacjach pociąg był witany przez delegacje i poczty sztandarowe. W Szamotułach wpadł do salonki roztrzęsiony oficer niemiecki w cywilu. Zaczął od bombastycznej przemowy: „Wir begrüssen den grossen Kunstler. Es steht zu Ihrer Verfügung ein Extrazug zur Abfahrt nach Warschau bereit”. (Witamy sławnego mistrza. Do pańskiej dyspozycji stoi specjalny pociąg do Warszawy). Konsternacja! Paderewski zbladł i zawahał się. Podeszłam do Niemca i prowadzę go przez korytarz do przedziału Anglika, któremu tłumaczę po angielsku, że ten oto pan kieruje nas do Warszawy. Płk Wade z nogą na nodze, z cygarem w ręku, z całą flegmą brytyjską mówi: „We are going to Poznań and we shell go to Poznań” (Mamy jechać do Poznania i pojedziemy do Poznania). Niemiec zsiniał. Nasi „pomogli” mu wyskoczyć na peron. Zdążył tylko wrzasnąć: „Jetzt übernehme ich keine Verantvortung was geschehen wird!” (Teraz nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, co się może stać). Pociąg ruszył. Powitania na stacjach coraz gorętsze.
W Poznaniu Paderewskiego witały tłumy: Zorganizowane wojsko polskie, jeszcze w pruskich mundurach z biało-czerwonymi naszywkami, tworzyło szpaler z pochodniami od dworca do Bazaru. Nasz orszak cztery „doubles caleches” posuwał się wśród rozentuzjazmowanych tłumów. Z okien iluminowanych, okrzyki znajomych. Słyszę: „Maniuta, Maniuta” (tak nazywali Marię Chełkowską rodzina i znajomi – przyp. RK). Czwórki były wiejskie, liberie paradne z herbami. Miejsca w ekwipażach (lekkich pojazdach konnych – przyp. RK) zajęło miasto, z Paderewskim jechała pani z Leitgeberów Władysławowa Seydowa, z panią Heleną (Paderewską), dr Bolesław Krysiewicz. Po mojej lewej siedział płk Wade, naprzeciwko niebieski hallerczyk mjr Stefan Iwanowski, obok Wojciech Korfanty.
Plac Wolności, aleja Marcinkowskiego zapchana sztandarami i rozkrzyczanymi entuzjastycznie tłumami. W bramie Bazaru ścisk. Raptem czuję, że Wade’a w górę porwano, a mnie jeszcze bardziej ściśnięto. Wyrwał mnie mec. Konrad Kolszewski. Wade pyta: „Is in Poland always so?” (Czy w Polsce tak jest zawsze?) Tłumaczyłam mu przez całą drogę z dworca, że po 150 latach niewoli pierwsze błyski wolności nie mogą przejść obojętnie. Paderewskiego w Bazarze otacza całe miasto. Na korytarzu pierwszego piętra na kanapce siedzi zasępione ziemiaństwo. „Ekwipaże wasze, a wy gdzie? Czy sama mam ziemiaństwo reprezentować?”
Chrypki dostaniesz!
Z pierwszego piętra porywająco przemawia Paderewski podniecony tryumfalnym przyjęciem. Zapamiętałam słowa: „Robotnik będzie Polskę budował”. Pani Helena (żona Paderewskiego – przyp. RK) w zwykłej troskliwości woła: „Chrypki dostaniesz!” Odciągamy go z przeciągu do wspaniale urządzonego apartamentu z oknami na plac Wolności, jeszcze wówczas Wilhelmplatz, naprzeciw dawnego teatru niemieckiego Eldorado. To był 26 grudnia 1918 r. Maria Chełkowska pozostała w hotelu „Bazar” na kolejne dni, rozmawiając z Anglikami m.in. o przyszłości Gdańska i Pomorza. Jedna z dyskusji została przerwana strzałami. Kule niemieckie z Eldorado przez plac trafiły do Bazaru, przebiły szyby w apartamencie Paderewskich i utkwiły w wiszącym tam obrazie Jacka Malczewskiego. W kilka minut dobiegłam do białej sali balowej. Widzę panią Helenę otoczoną bamberkami w oryginalnych bamberskich strojach. Detonacje! – Popłoch! – Paderewscy nie mogli wrócić do swoich apartamentów. Schronili się na razie do mego pokoju, potem do innych, głębiej położonych, z oknami na podwórze – były bezpieczniejsze. Spełniły się pogróżki Niemca w wagonie. Był to pamiętny dzień 27 grudnia 1918 roku. Strzelanina, pierwsi ranni, przynoszą do Bazaru krew. Poległ Franciszek Ratajczak na ul. Rycerskiej (…).
Tak kończą się wspomnienia znalezione na stronie Związku Dużych Rodzin Trzy Plus. Tak zapamiętała i opisała te kilka grudniowych dni 1918 r. Maria Chełkowska. Niedawno dowiedziałem się, że ten fragment zapisków ukazał się w 1978 r. na łamach wydawanego w Krakowie „Tygodnika Powszechnego”. Fragment, bo jeden ze znalezionych opisów wskazywał, że wspomnień Chełkowskiej mogło być więcej. Dotarłem do prawnuczki i prawnuka Marii. Oboje twierdzili, że raczej nikt z rodziny nie posiada innych pamiętników prababci. Może ich w ogóle nie było, albo nie zachowały się.
Rękopis wspomnień Chełkowskiej na śmietniku w centrum Krakowa
Już prawie pogodziłem się z taką wersją zdarzeń. Kilkanaście dni temu na stronie internetowej krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej ukazała się informacja zatytułowana: „Rękopis wspomnień o Ignacym Janie Paderewskim wyrzucony na śmieci w centrum Krakowa”. Znaleziony przez przypadek trafił do Instytutu. Artykuł przeczytałem dwa dni przed Wigilią. Dzień później, dzięki niezwykłej uprzejmości szefa działu udostępniania IPN-u w Krakowie otrzymałem kopię osiemnastu stron rękopisu. Nie kończy się on śmiercią Franciszka Ratajczaka na ulicy Rycerskiej w Poznaniu. Na stronie jedenastej Maria Chełkowska zapisała: Pomimo tragicznego braku Armii Hallera, zajęliśmy Poznań, Jarocin, Pleszew, Ostrów miejscowymi siłami ze Zbigniewem Gorzeńskim pułkownikiem na czele. Na kolejnych ośmiu stronach opisuje swoją znajomość z Paderewskim, która zaczęła się podczas jego koncertu w Poznaniu w 1901 r.
Po odzyskaniu przez Wielkopolskę niepodległości Maria Chełkowska angażowała się w działania mające na celu włączenie do granic odradzającej się Polski także Warmii, Pomorza i Powiśla. Korespondowała z Józefem Piłsudskim, którego namawiała do zorganizowania tam powstań. Bezskutecznie.
W dwudziestoleciu międzywojennym pałac w Śmiełowie nadal pozostawał „domem otwartym”. Gościli tam m.in. Wojciech Kossak, gen. Józef Haller, a w 1924 r. Ignacy Jan Paderewski. Kryzys gospodarczy, a także wylewające wody z Prosny i Warty powodowały, że majątek Chełkowskich zaczął podupadać. Wtedy Maria zdecydowała, że częściowo przekształci go w letnisko, które cieszyło się sporym powodzeniem do momentu wybuchu II wojny światowej. Przybywali tu szczególnie licznie letnicy ze Śląska, choć nie brakowało także gości z zagranicy oraz mniej zamożnych, ale za to utalentowanych artystów. „Tenis, radio, słońcowania, kąpiele, spacery, przejażdżki, rybołówstwo, las, grzybobrania, bridż, dancing” – odnotował pisarz Adolf Nowaczyński.
Maria Chełkowska przewodniczyła Kołu Ziemianek na Powiat Jarociński. Dzięki kontaktom z Heleną Moszczeńską z Goliny w pałacu w Śmiełowie zorganizowała wystawę snutek golińskich. Poprzez Towarzystwo św. Wincentego á Paulo udzielała regularnej pomocy ludziom biednym oraz utrzymywała punkt dla Sióstr Miłosierdzia w Żerkowie.
Po wybuchu II wojny światowej Chełkowscy, podobnie jak inni jarocińscy ziemianie, zostali osadzeni przez Niemców najpierw w obozie w Cerekwicy, a później wywiezieni do Generalnego Gubernatorstwa, do Opoczna. Okupację przetrwali w mazowieckiej wsi Brzuzie i w Ciuślicach koło Kazimierza. Po wojnie zamieszkali w rodzinnej wsi Marii w Telkwicach na Pomorzu. W 1952 r. wyprowadzili się do Krakowa. Józef zmarł w 1954 r., a Maria sześć lat później, 18 marca 1960 r.
Z komunikatu Instytutu Pamięci Narodowej dowiedziałem się, że przy śmietniku w centrum Krakowa nie został znaleziony tylko osiemnastostronicowy rękopis Marii Chełkowskiej, ale także liczne maszynopisy przygotowywanych do druku opracowań historycznych, opartych na wspomnieniach Marii Chełkowskiej, fiszki, korespondencja i fotografie. Chełkowska spisywała swoje wspomnienia w latach 50., namówiona do tego przez swoją synową Annę Żeleńską-Chełkowską, doktor historii. To, co cudem ocalało, może stanowić niezwykle wartościowy materiał dokumentujący działalność Chełkowskich w Śmiełowie w okresie zaborów i po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, a także wysiedlenie do Generalnego Gubernatorstwa i ostatnie lata życia w powojennej Polsce Maniuty, niezwykłej kobiety.
Autor: Robert Kaźmierczak