Michał Walczak, Wspomnienia z Powstania Wielkopolskiego
W armii niemieckiej służyłem aktywnie w saperach l. Ratzenwilder Pionier-Bataillon w Kalthof. Walczyłem na froncie francuskim pod Verdun, a następnie na froncie rosyjskim w Karpatach w Siedmiogrodzie. Pod koniec I wojny światowej dostałem się do niewoli rosyjskiej, byłem w Tomsku w obozie jenieckim. W marcu 1918 r. wróciłem do Jarocina, dostałem miesiąc urlopu. Po powrocie z urlopu wcielono mnie do 25. Pionier-Bataillon Mainz-Kastell, tam robiliśmy szosy. Dnia 13 listopada 1918 r. dostałem list od mojego brata Józefa Walczaka, który mi pisał, że mam patrzeć bacznie i wracać, bo się Polska szykuje. W Niemczech była już anarchia i ogólne rozprężenie. Wyjechałem 16 listopada 1918 r. i 18 listopada wróciłem do Jarocina. Brat zaprowadził mnie do koszar jarocińskich, na odwachu usłyszałem słowa wypowiedziane widocznie przez znajomych: „O, Walczoki idą”. Przepuścili nas i poszliśmy na wojskowe biuro werbunkowe polskie, gdzie spotkałem Stanisława Borowińskiego i jeszcze dwóch innych Polaków nieznajomych. Ten obok Borowińskiego zapisał mnie na ochotnika. Poszedłem na sztubę do Matuszewskiego Franciszka, który był sekcyjnym. Matuszewski kazał mi w tym dniu jeszcze pójść do domu. Następnego dnia wróciłem do koszar i Mikołajewski wysłał mnie na dwudziestoczterogodzinną wartę na dworzec. Spotkałem tam Leona Ostacha, Józefa Jerszyńskiego, Osucha Stanisława. Komendantem odwachu był plut. Michał Hybiak. Potem miałem dzień wolny. Warty pełniłem w różnych punktach miasta: przy wieży wodnej, pod ratuszem i innych. Również patrolowaliśmy po mieście i po wsiach. Patrolki te prowadził Mikołajewski Jan, kapral. Byli i inni znajomi jak np. Grzybek Czesław. Służbę pełniliśmy do 30 grudnia 1918 r.
W koszarach dowódcą 1. kompanii był Bronisław Kirchner. W koszarach młodzi ochotnicy mieli ćwiczenia wojskowe, odbywali musztrę, marsze, strzelanie itp. My, jako starsi żołnierze i „wyżeracze” w ćwiczeniach udziału nie braliśmy. Mieliśmy inne zajęcia. Po 30 grudnia 1918 r. czyściliśmy broń i przygotowaliśmy się do wyjazdu.
Wczesnym rankiem 1 stycznia 1919 r. wyjechaliśmy w sile około 200 ludzi pod dowództwem Kirchnera do Ostrowa Wlkp. W Ostrowie dowództwo nad naszą sekcją objął Matuszak Franciszek z Jarocina. Kompania jarocińska wmaszerowała do miasta, a ja z moją sekcją zostaliśmy na dworcu. Reszta kompanii pomaszerowała do miasta. Po kilku godzinach kompania powróciła z miasta, załadowaliśmy się do pociągu i koło południa powróciliśmy do Jarocina. Walk w Ostrowie żadnych nie było. Niemców na dworcu nie widziałem. Co nasze dowództwo w Ostrowie robiło nie wiem, bo jako żołnierza interesowało mnie to, aby strzelać do wroga. Po obiedzie w koszarach powstańcy polscy w koszarach dostali rozkaz wymaszerowania z bronią do miasta. Maszerowaliśmy w mundurach i w szyku wojskowym. Niemcy byli jeszcze w koszarach w swoim bloku (zachodnim), ale broni nie mieli. Pomaszerowaliśmy na Rynek i ustawiliśmy się frontem do ratusza. Adiutant Malinowski i dwóch innych poszli na ratusz i wywiesili polski sztandar. W tym miejscu padła komenda na „baczność – prezentować broń” z rozkazu komendanta Ostroróg-Gorzeńskiego, który był z nami. Rynek był nabity publicznością, która wiwatowała i radowała się z polskiej komendy i polskich żołnierzy. Wszyscy odśpiewaliśmy „Rotę”. Po skończonej uroczystości odmaszerowaliśmy do koszar. Wszyscy się radowaliśmy, że jest znowu Polska, i że na wieki wieków już Polska będzie. Na Rynku przemawiał do nas i zebranych tłumów pierwszy burmistrz Jarocina Polak Franciszek Basiński. Burmistrz przywitał się i uściskał z naszym komendantem hr. Ostroróg-Gorzeńskim. Panowała powszechna radość. W koszarach mieliśmy w tym dniu pierwszorzędny obiad, z czego żołnierze byli bardzo zadowoleni. Po obiedzie, jako stary wyjadacz, wymknąłem się do miasta. Na warcie stał Sip z Siedlemina i Mikołajewski, którzy mnie puścili. W tym dniu w mieście wszyscy popijali z wielkiej uciechy.
Dnia 2 stycznia 1919 r. wyjechaliśmy rychło rano z silną i dobrze uzbrojoną kompanią pod dowództwem Kirchnera do Krotoszyna. Był z nami też Karolczak, Hybiak, Sobański i Łabędzki. Ten ostatni był znany w kompanii jako znakomity śpiewak i przez całą drogę śpiewał piosenki żołnierskie. W Krotoszynie pomaszerowaliśmy na Rynek, a potem w kierunku do koszar. Widziałem, że Kirchner ze swoją świtą poszedł do koszar do Niemców na rozmowy.
Po pewnym czasie Kirchner wrócił i pomaszerowaliśmy dalej w kierunku na Zduny. Tam znowu staliśmy pod bronią. Co się działo nie widziałem, dowództwo miało swój cel, a my czekaliśmy, aby strzelać. Walk nie było. Wojsko niemieckie było w koszarach, jednak odznak wojskowych nie miało. Mój oddział powrócił na dworzec, wsiedliśmy do pociągu. W tym samym dniu pojechaliśmy z Krotoszyna z innym oddziałem jarocińskim pod dowództwem komendanta Ostroróg-Gorzeńskiego pod Zduny. Na lokomotywie z przodu był karabin maszynowy i wszyscy jechaliśmy w ostrym pogotowiu. Mniej więcej 1 km przed stacją Zduny pociąg się zatrzymał i wszyscy na rozkaz Gorzeńskiego wyszli. Maszerowaliśmy gęsiego wzdłuż toru w kierunku stacji Zduny. Po zajęciu stacji szliśmy w tyralierze do miasta. Miasto zajęliśmy bez żadnych walk. Na ratuszu wywiesili jarociniacy sztandar polski i zorganizowano polskie władze. Delegacja z naszego dowództwa pojechała do Freyhan [Cieszków] i prowadziła jakieś rozmowy z Niemcami. Z delegacją był Mikuła, trębacz. Gdy delegacja powróciła, rozmawiał z nią dowódca naszej jednostki Ostroróg-Gorzeński. O co chodziło, nie wiem. Po południu widzieliśmy, że do Zdun przyszła kompania legionów ze Szczypiorna. Ze Zdun powróciliśmy do Krotoszyna, na stacji załadowano resztę oddziałów jarocińskich i powróciliśmy do koszar macierzystych. W tym samym dniu jak byliśmy w Zdunach, widziałem jak przejeżdżało wojsko niemieckie od strony Krotoszyna ze śpiewami i pod bronią. Chcieliśmy ich zatrzymać, ale nie kazali nam.
Dnia 4 stycznia 1919 r. przyszedł nagle rozkaz, aby zgłosiło się 150 do 160 ludzi na ochotnika, na front. Do Polaków przemówił komendant Ostroróg-Górzeński i zaznaczył, aby zgłaszali się przede wszystkim nieżonaci. Zgłosiło się natychmiast więcej jak było potrzeba. Dostaliśmy po 80 naboi, ręczne granaty, karabiny i żelazne porcje żywności. W pełnym uzbrojeniu, zabierając ze sobą ponadto 1 ckm i 1 lkm, wyjechaliśmy w kierunku na Poznań. Przy karabinach maszynowych był Kaczmarek Franciszek z Radlina. W Poznaniu zatrzymano nas na dworcu głównym na bocznych torach i załadowano 2 działa polowe 7,5, po czym wyjechaliśmy w kierunku Nakła, w ostrym pogotowiu. Przed Nakłem pociąg stanął w ostrym pogotowiu, z ckm-em na parowozie. Przeprowadzono zwiad, po czym pociąg ruszył i zatrzymał się na stacji Nakło. Na dworcu wisiał sztandar niemiecki. Nasi zdarli czarny pas i sztandar biało-czerwony z powrotem wciągnęli na maszt dworcowy. Do miasta wysłano patrol, a po jego powrocie wyładowano działa poznańskie i naszą kompanię. Do miasta pomaszerowaliśmy ze śpiewem „Rozproszone po wszem świecie polskie dzieci biedne…”, ludność tamtejsza witała nas z entuzjazmem. Stanęliśmy w Rynku i ustawiliśmy broń w kozły. Zakwaterowano nas na dwóch salkach, postawiono warty. Jakiś marynarz Polak z Nakła dołączył się do nas i wspólnie obaliliśmy pomnik Germanii w Rynku. Kompanią dowodził Kirchner, pierwszym plutonem Hybiak, drugim Nadolski, a trzecim Klarzyński.
W południe nad Nakło nadleciały 2 latawce niemieckie, które ostrzelały nas z broni pokładowej. Nasi odpowiedzieli samorzutnie również strzelaniną do samolotów. Jednak był rozkaz nie strzelać i nasi zaprzestali ognia, a Niemcy odlecieli.
O godzinie 1400 III pluton otrzymał rozkaz od Kirchnera odmaszerować w kierunku dworca Mrocza. II pluton szedł sekcjami, utrzymując łączność z III plutonem, w kierunku na miasteczko Mrocza. Na samym końcu maszerował mój, to jest I pluton – szliśmy szosą na Mroczę. Mieliśmy informacje, że Niemcy palą wioskę i mordują Polaków. Zmrok zapadł wcześnie, noc była ciemna. Niemcy się ostrzeliwali i ranny był kawalerzysta w obydwie nogi, był to jakiś powstaniec z okolic Nakła. I pluton szedł bardzo forsownym marszem, aby przyjść z pomocą Polakom w czas. Doszliśmy do skrzyżowania dróg przy budce kolejowej. Hybiak porozumiał się telefonicznie (w budce był telefon) z III plutonem. Gdy minęliśmy budkę, pluton nasz rozdzielił się na dwie części. Szliśmy gęsiego wzdłuż szosy na Mroczę. Na lewym skrzydle II pluton nawiązał już łączność ogniową z Niemcami i słychać było z tamtej strony ostrą strzelaninę. Odezwała się również nasza artyleria, która ostrzelała skutecznie stanowiska artylerii niemieckiej. Wkrótce i nasz pluton nawiązał łączność bojową z wrogiem. Dowiedzieliśmy się, że w Mroczy jest już zabity z naszych Łabędzki, który szedł szosą z patrolem. Dostaliśmy rozkaz, aby rozproszyć się w tyralierę na prawo od szosy, po czym nałożyliśmy bagnety na broń i ostrzeliwując się, ruszyliśmy do ataku. Pluton pierwszy wkroczył do miasta. Niemcy uciekli w popłochu zabierając ze sobą zabitych i rannych. Podczas ataku wspierała nas nasza artyleria, artyleria niemiecka też strzelała, jednak szybko zwinęła swoje stanowisko ogniowe i uciekła w popłochu. Na drugi dzień nasi wyciągnęli jeszcze dwóch Niemców, rannych artylerzystów ukrytych w piwnicy. Nasz pluton doszedł do Rynku. Była ciemna noc. Zabłądziłem i odłączyłem się z Pawłowskim i Kubiakiem od naszego plutonu. Usłyszałem jakieś krzyki na ulicy, gdzie byli Niemcy. Rzuciłem więc ręczny granat, Niemcy uciekli w popłochu. Kubiak strzelał za nimi. Kazałem nie strzelać. W sieni domu usłyszałem jakieś krzyki i pytam się: „Kto tam jest?”. Odpowiedziano mi ze środka: „Co wy są za jedni?”, ja odpowiedziałem: „Wojsko Polskie”. Tamci odpowiedzieli nam, że są Polacy, i że mieli być rozstrzelani przez Niemców. Otworzyłem drzwi, wypadli na mnie i na ulicę. Było ich coś 37, w tym aptekarz z Mroczy. Nasi zaczęli strzelać do tych cywilów, a ja krzyczałem, by nie strzelać, bo to są swoi. Zatrzymałem ich na ulicy. Gdy nasi przybiegli oddałem im uwolnionych zakładników i poszliśmy dalej. Nasi zlecieli się ze wszystkich stron, gdy usłyszeli granat ręczny, bo myśleli, że są Niemcy.
Doszliśmy do jakiejś oświetlonej willi, wrota były zamknięte. Koledzy przesadzili mnie przez bramę, otworzyłem ją i wpadłem do willi. Drzwi były zamknięte, więc wyważyłem je kolbą karabinu. Stwierdziłem, że Niemcy akurat byli przy jedzeniu i przed chwilą, w tym czasie gdy ja się dobijałem, uciekli w popłochu przez wyjście tyłem na ogród. Dowiedziałem się, że była to willa komisarza niemieckiego. Po zajęciu willi przyszedł też Kirchner. Jedzenia i picia było w bród, stół zastawiony wszelakim jedzeniem był nietknięty. W spiżarni były zające, rogacz, kiełbasy, wielkie ilości jaj, wina i wódki. Zatrzymaliśmy się w tej willi komisarza, rozstawiając posterunki.
O północy poderwał nas na nogi alarm. Okazało się, że nadjechał od strony Bydgoszczy jakiś samochód niemiecki. Pierwszy posterunek, widząc, że nie jest to pancerka, przepuścił go. Drugi posterunek samochód zatrzymał. Samochód wiózł dla Niemców w Mroczy karabiny ręczne, maszynówki, moc amunicji, 4 Niemców i 1 leutnant. Niemcy się poddali, a zdobycz wpadła w nasze ręce. Gdy samochód dojeżdżał do Rynku, dostał od naszych silny ogień ze wszystkich stron. Nasi myśleli, że jest to niemiecki samochód pancerny. Krzyczeliśmy, aby nie strzelać. Następnego dnia nadleciały 2 samoloty niemieckie, które nas ostrzelały. Nasi również odpowiedzieli ogniem. W Mroczy zabity został Łabędzki i było 8 rannych, przeważnie z okolicznych powstańców. Z naszych, to jest jarociniaków, lekko ranny był Kubiak Jan i Pilarczyk Andrzej. Na drugi dzień odprawił na Rynku w Mroczy ksiądz mszę świętą i udzielił powstańcom generalnie rozgrzeszenia. Potem poszliśmy do Domu św. Józefa, gdzie mieliśmy nocować.
Około godziny 900 wieczorem przyszedł nagle rozkaz wymarszu. W nocy wróciliśmy z powrotem do Nakła, gdzie zakwaterowano nas w tych samych salkach, co przed wyruszeniem na Mroczę. Wkrótce przyszedł rozkaz natychmiastowego załadowania 40 ludzi na samochód. Załadowano I pluton i wyjechaliśmy w kierunku na Ślesin. Przed Ślesinem ja, Pilarczyk i Jerszyński Józef dostaliśmy rozkaz wyruszyć na patrol celem zbadania, gdzie znajduje się nieprzyjaciel. Uszliśmy około półtora kilometra szosą w kierunku na Ślesin. Spostrzegliśmy, że ktoś idzie. Puściliśmy ich bliżej i krzyknęliśmy: „Halt! Kto jesteście, Niemcy czy Polacy?”. Odpowiedzieli, że Polacy. Pytałem kolesi: „A wy kto za jedni?”, odpowiedziano: „Ranny”. Był to ranny żołnierz Polak, jednak nie z naszej kompanii. Pytałem się go, skąd idzie. Odpowiedział, że ze Ślesina, że są tam Niemcy, i że Polacy mają kilkunastu zabitych i rannych. Pilarczyk wrócił z rannym, Jerszyński też się wrócił, ja poszedłem sam dalej polem w kierunku na światła. Cofnąłem się do szosy, gdy natknąłem się na jakiegoś cywila, który prowadził rannego żołnierza. Cywil powiedział mi, że tam gdzie się świeci, jest stanowisko karabinów maszynowych. Na to ich zostawiłem i powróciłem do naszych z językiem. Zameldowałem to co widziałem i co słyszałem Klarzyńskiemu.
Następnie z drugą sekcją, którą prowadził Matuszak, z Kubiakiem, Pawłowskim, Jerszyńskim i Osuchem szliśmy gęsiego polami w kierunku na Ślesin. Jak podeszliśmy do wsi, Niemcy wypuścili białe rakiety. W tej chwili Klarzyński dał rozkaz ruszenia do ataku. Niemcy otworzyli ku nam gwałtowny ogień, nasi odpowiedzieli im tym samym. Jak przeszliśmy przez bruk spostrzegłem, że strzela do nas niemiecki karabin maszynowy. Chcieliśmy go obejść. W tej chwili dostałem postrzał w brzuch z parabellum. Pocisk trafił w rękojeść szabli i rykoszetem poszedł w ładownicę. Naboje eksplodowały, obaliłem się na wznak. Gdy oprzytomniałem, wkulnąłem się do rowu i czołgałem, aż natknąłem się na kolegów. Odprowadził mnie Jerszyński z 50 m i cofnął się do swoich; dalej wlokłem się sam. Tak dotarłem do szosy, gdzie stał wóz i sanitariusz Wasilewski. Obandażowali mnie i zawieźli do Trzeciewnicy.
Walka trwała dalej całą noc. Niemcy byli okrążeni i bronili się zaciekle do rana. Ślesin zdobyliśmy nad ranem. W walce tej było rannych 49 powstańców z jarociniaków i z okolicznych wiosek. Mnie zawieźli do Nakła, gdzie byłem 3 dni. W Nakle spostrzegłem Polaków i Niemców z opaskami. Nie podobało mi się tutaj. Przy pomocy siostry i lekarza zabrałem 17 rannych żołnierzy Polaków, wóz i maszynówkę pod koc. Ruszyłem w kierunku Kcyni. Na moście w Nakle stał Polak i Niemiec, ponieważ widzieli, że jadą ranni, przepuścili nas. Dojechaliśmy do wioski. Tu wyszedł do nas jakiś sierżant Polak pytając, dokąd jedziemy. Odpowiedziałem mu, że jesteśmy ranni, i że jedziemy do Kcyni. Pytał się, czy nie mamy broni i amunicji. Oddałem mu moją maszynówkę z amunicją, za co mnie uściskał i bardzo się ucieszył. Przyjechałem do Jarocina do szpitala. Leżałem kilkanaście dni razem z rannymi powstańcami z innych frontów, m.in. z Tylmajerem.
Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że Niemcy zabierają Zduny. Uciekłem ze szpitala, mimo że nie byłem wygojony. Myślałem sobie, że jak Niemcy do Jarocina przyjdą, to i tak mnie jako rannego powstańca zabiją.
Zgłosiłem się wieczorem do koszar i dowiedziałem się, że jadą jarociniacy rano pod Zduny. Zgłosiłem się jako ochotnik do oddziału, który jechał na Zduny – do karabinów maszynowych. Była to 5. kompania pod dowództwem Błażejewskiego, z którą wyjechałem na Zduny.
Po przyjeździe do Krotoszyna wysiedliśmy i maszerowaliśmy w kierunku na Zduny. Po drodze trafiliśmy kompanię kosynierów z Krotoszyna. Pełnili oni odwachy z kosami oprawionymi na drzewcach, ponieważ nie mieli broni, bo broń poszła z kompanią krotoszyńską na front.
Przyszliśmy do wioski Kochalle [Chachalnia] i pełniłem odwach przy dowództwie naszej kompanii. Nad ranem ogłoszono alarm i otrzymaliśmy rozkaz ruszenia do ataku. Kompania rozwinęła się w tyralierę. Ja posuwałem się razem z moim plutonem z 2 lkm polem w kierunku na cegielnię Zduny, było jeszcze ciemnawo. Gdy uszliśmy z 4 km, usłyszeliśmy gęstą strzelaninę w lesie. Następnie strzelanina w lesie ustała. Podeszliśmy na jakieś 100 m do cegielni, spostrzegliśmy wtedy, że cegielnia jest obsadzona przez Niemców. Szykowaliśmy się do ataku. W tej chwili nadbiegł sanitariusz Świderski Józef z rozkazem, aby szybko się wycofać, bo jesteśmy okrążeni. Na to Mikołajewski Jan zapytał się, którędy będziemy się cofać, czy przez pole. Świderski nie miał w tej sprawie dokładnego rozkazu. Zdecydowaliśmy się, że będziemy się cofać rowem w kierunku lasu, ponieważ mieliśmy krycie. Dotarliśmy do lasu bez potyczki. W lesie spostrzegliśmy Niemców, którzy przeważającymi siłami okrążali oddział powstańczy z Krotoszyna. Natychmiast otwarliśmy do nich ogień z dwóch maszynówek. Ogień był bardzo skuteczny, Niemcy zaskoczeni uciekli w popłochu, zostawiając rannych i przerywając manewr okrążający. Po chwili dotarliśmy do kompanii krotoszyńskiej, bez strat własnych.
Krotoszyniacy najpierw zarzucali nam, że kompania jarocińska uciekła. Na to nadbiegł Błażejewski, który wyjaśnił krotoszyniakom omyłkę. Krotoszyniacy bowiem nie zdawali sobie z tego sprawy, że są okrążani przez przeważające siły Niemców, i że jarociniacy przerwali okrążenie.
Pod Zdunami brało udział w bitwie 7 kompanii, jednak z braku łączności, jednolitego dowództwa, bałaganu w ataku i przewagi Niemców, Zdun nie zdobyliśmy.
Po bitwie pomaszerowaliśmy do Krotoszyna. Z naszej kompanii zabitych nie było, rannych było kilkunastu. Inne kompanie powstańcze poniosły ciężkie straty w zabitych i rannych. W Krotoszynie przenocowaliśmy w koszarach, w nocy patrolowaliśmy po mieście, ponieważ baliśmy się zaskoczenia ze strony Niemców. Rano dnia następnego wróciliśmy do Jarocina.
W Jarocinie zatrzymał powracającą kompanię komendant Gorzeński w parku obok rzeźni miejskiej i kazał wystąpić przed frontem kompanii Błażejewskiemu, Walczakowi i Mikołajewskiemu. Komendant Gorzeński wyróżnił tych żołnierzy jarociniaków, którzy odznaczyli się odwagą osobistą pod Zdunami, mianowicie:
- Błażejewskiego awansował z sierżanta na podporucznika
- Mikołajewskiego Józefa awansował z kaprala na plutonowego
- mnie Michała Walczaka awansował z szeregowca na kaprala
Dnia 11 lutego 1919 r. dowodziłem oddziałem posiłkowym w sile 40 ludzi, których zawiozłem na front pod Leszno, jako uzupełnienie 2. kompanii jarocińskiej, która trzymała odcinek Robczysko. Kompania jarocińska poniosła bowiem poważne straty w zabitych i rannych. Po powrocie, ponieważ nie byłem jeszcze wygojony z ran, prowadziłem w koszarach komorę. Po miesiącu utworzono kurs obsługi karabinów maszynowych. Zgłosiłem się więc na kurs, ponieważ w koszarach już mi się dłużyło. Po ukończeniu kursu przyłączono mnie do 1. kompanii kąkolewskiej pod dowództwem Szulca. W Osiecznej złożyliśmy przysięgę na nowy sztandar 6. pułku piechoty. Był to okres, gdy z oddziałów powstańczych regionalnych tworzono już regularną armię polską. Z Osiecznej przerzucono nasz batalion pod Międzychód. Nasz batalion zajął odcinek Pierzyny, luzując 2. pułk wielkopolski. Krótko potem zostaliśmy zluzowani przez l. pułk rezerwowy i poszliśmy na odpoczynek pod Inowrocław. Po pewnym czasie nasza jednostka wyruszyła na Bydgoszcz. Niemcy opuścili to miasto bez boju. Mogło to być w początku 1920 r. Z Bydgoszczy wyjechaliśmy do Brodów i na Wołyń. Tam się zaczęła ofensywa, którą prowadził brygadier Jasiński. Defiladę w Berdyczowie przyjmował Piłsudski. Mjr Śliwiński prowadził 60. pułk na Kijów. Po zdobyciu Kijowa przerzucono nas pociągami na Mińsk, gdzie została pobita 14. dywizja. Stamtąd upchnięto Rosjan aż za Berezynę. Potem nastąpił odwrót pod Warszawę. W całej tej kampanii brałem udział, w Węgrowie byłem ranny w szyję. Po 15 dniach powróciłem znowu do pułku macierzystego (60. pułk piechoty). Za waleczność awansowano mnie z kaprala na plutonowego. Walczyłem do końca wojny bolszewickiej.
W czerwcu 1921 r. odznaczony zostałem Krzyżem Walecznych, a w 1932 r. Krzyżem Niepodległości.
Autor wspomnień: Michał Walczak, 1957 r.
Źródło: Zbiory Muzeum Regionalnego w Jarocinie, sygn. RM-32/2.
Opracowanie: Ilona Kaczmarek