W dniu 8 listopada 1918 r. wieczorem zebraliśmy się w Jarocinie w mieszkaniu Szymańskiego na wiadomość, że Alzatczycy znajdujący się w koszarach i sympatyzujący z nami zamierzają w nocy urządzić burdę. Bronisław Kirchner z Poznania, mieszkający w koszarach, miał – jako sierżant niemiecki – mieć baczność na wszystko i, o ile możności, zawładnąć magazynem broni. Rozeszliśmy się około godziny 1100, a już krótko po 1200 w nocy usłyszałem strzały, a przed hotelem stał sierż. Bembnista, wzywający mnie do koszar. W koszarach zastałem już cały garnizon zbuntowany. Dwie trzecie Niemców, jedna trzecia Polaków. Magazyn broni był zdobyty. Pewien podoficer Alzatczyk szepnął mi: „Śmiało! My po waszej stronie!”. Kirchner poszedł obsadzić dworzec i pocztę. Postanowiono utworzyć Radę Żołnierską. Jednogłośnie mnie obrano prezesem. Garnizon był tym samym w naszych rękach. Oficerów niemieckich internowano. Wysłałem różne oddziały w okolicę dla pilnowania porządku i obsadzenia dworca. Do koszar sprowadzono byłego dowódcę batalionu niemieckiego kpt. Schneidera, któremu podyktowano warunki. Gdym 9 listopada obsadzał landraturę Polakami, raportowano mi, że nasze oddziały zatrzymały w Chociczy pociąg z dwiema kompaniami aspirantów, uzbrojonymi od stóp do głowy, a wysłanymi przez Generalkommando w Poznaniu przeciw nam zbuntowanym. Obsadziliśmy naszymi maszynówkami tor kolejowy, z którymi kompanie aspirantów musiały się liczyć. Dowódca tych kompanii, jakiś starszy kapitan, zaproponował układy. Zgodziłem się. Przybył on na lokomotywie w towarzystwie swego adiutanta na dworzec jarociński. Byłem w towarzystwie Błażejewskiego. Pertraktacje trwały krótko. Oświadczyłem mu, że garnizon jest w naszych rękach i nie wydamy go. Pozwalamy mu jednak zabrać byłego dowódcę batalionu Schneidera, który umiera ze strachu. Zapytał wtenczas, czy może telefonować do generała von Bock und Polach. Zezwoliłem, ale w mej obecności. Wtenczas podszedł adiutant jego do telefonu i raportował, że kompanie jego osaczono i garnizonu odebrać nie może. Wystraszony generał pytał tylko, czy kompanie mogą do Poznania wrócić i czy będzie spokój utrzymany. Kazałem powiedzieć, że będą mogły wrócić. Wtedy dowódca wysłanych kompanii ze łzą w oczach odezwał się mniej więcej w te słowa: „Dosyć już krwi przelewu, jedna wojna się kończy, ale widzę drugą. Wyście Polacy i rozumiem wasze dążenia”. Szkoda, że nie zapamiętałem nazwiska tego Niemca.
Generalkommando nie mogło jednak przeboleć utraty garnizonu jarocińskiego, tym mniej, że zajęliśmy całą okolicę z małymi miasteczkami, jak Borek, i że w ślad za nami szły inne garnizony. I aczkolwiek w dniu 12 listopada rozesłano z Berlina telegramy, że wolno wszędzie tworzyć Rady Żołnierskie i Robotnicze, to jednak około 16 listopada przysłało Generalkommando do Jarocina majora, niejakiego Vogta. Zatrzymany na dworcu jarocińskim major Vogt wylegitymował się jako ten, który ma być dodany do pomocy Radzie Żołnierskiej i kierować sprawami wojskowymi.
Na drugi dzień zwołałem zebranie Rady Żołnierskiej i wszystkich oficerów niemieckich, którzy byli w garnizonach, wraz z mjr. Vogtem. Z Polaków na zebraniu Rady Żołnierskiej, jako jej członkowie, byli prócz mnie: Br. Kirchner, B. Wierzchowski, St. Szymański i Błażejewski. Przedstawiłem cel przybycia mjr. Vogta. Major rozwodził się szeroko, że nie wolno rąk zakładać i opuszczać szeregów. Na czele wojska powinien stać wojskowy, na którego dowództwo główne może liczyć itp. Marynarzy kilońskich nazwał bandą zbrodniarzy. Na wywody majora zapytałem obecnych: „Kto jest zatem, aby major objął garnizon, niech powstanie”. Mimo olbrzymiej większości Niemców nie powstał nikt, nawet żaden oficer.
Tymczasem oddziały nasze rosły. Ściągaliśmy do naszego batalionu Polaków z okolicy. Żołnierze polscy nosili biało-czerwone kokardki, Niemcom zaś pozwoliliśmy nosić kokardy w ich barwach narodowych.
Przy końcu listopada Generalkommando w Poznaniu zapowiedziało nam przybycie do Jarocina generała porucznika v. Glahna, i to na inspekcję. Przybył, ale widząc już większość żołnierzy Polaków, nie próbował namawiać Niemców do jakiegokolwiek oporu.
Oddziały nasze były już dość silne, ale mieliśmy jeszcze Niemców w garnizonie, których należało się pozbyć. Trzeba ich bowiem było żywić. Zatrzymywaliśmy wprawdzie każdy pociąg, który czy to z frontu, czy skądinąd miał pójść do Niemiec, zyskaliśmy broń, ale brak było żywności. A więc Niemcy do Vaterlandu! Wyznaczyliśmy dzień do ich odtransportowania. Broń wszystką musieli oddać. Pociąg stawiliśmy do dyspozycji z warunkiem, że odwiezie ich do granicy – do Sośni, gdzie się już był utworzył Grenzschutz, i że taka sama ilość wagonów wróci do Jarocina. Zgodzili się na to. Załadowano więc bagaże i pociąg miał następnego dnia wyruszyć. Tego samego dnia wyjechałem do Poznania na posiedzenie Rady Żołnierskiej i Robotniczej, skąd dostałem wezwanie.
Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy wróciwszy następnego dnia do Jarocina, Błażejewski opowiedział mi, iż Niemcy nie odjechali. Postawili za warunek, abym osobiście odwiózł ich do granicy, inaczej Jarocina nie opuszczą. Motywowali to tym, że są rozbrojeni, że tylko moja osoba daje im jakąś gwarancję pewności. Niemców było razem z oficerami przeszło 150. Postanowiłem więc odwieźć ich, chociaż koledzy mi odradzali. Grożono przecież wysadzeniem w powietrze hotelu, gdzie mieszkałem. Odwiozłem ich z małą eskortą. W nocy wróciłem zdrów i cały do Jarocina.
Po odejściu Niemców czuliśmy się swobodniejsi. Nasze kompanie pomagały oswobadzać Pleszew, Krotoszyn, walczyły pod Nakłem, Zbąszyniem i Zdunami. Dowódcy jak Br. Kirchner, Jan Karolczak, Wawrzyniak chlubnie spełniali swe zadanie. Wszędzie chciał być B. Wierzchowski, aby jak najprędzej oswobodzić ziemie polskie. Garnizon miał też swój sąd, którym kierował St. Szymański, późniejszy oficer sądowy. Dział gospodarczy prowadził Stan. Swornowski, zaś w biurze werbunkowym pracował dzisiejszy ksiądz kanclerz Jedwabski.
W drugiej połowie grudnia 1918 r. oddałem dowództwo kompanii za zgodą żołnierzy Ostroróg-Gorzeńskiemu, którego już przedtem zapisaliśmy na członka stowarzyszenia „Jedność” i zaprzysięgliśmy. Gorzeński, wielki patriota, starał się czynić wszystko, co w jego siłach. Był z kompanią pod Zbąszyniem, gdzie poległ Malinowski, później został mianowany dowódcą III okręgu. Rozwiać tu muszę jednakże legendę, jakoby Gorzeński własnym kosztem utrzymywał kompanię. Na utrzymanie wojska mieliśmy pieniądze, które zabraliśmy Niemcom przy zawładnięciu garnizonem, później z intendentury w Poznaniu.
Wspomnieć jeszcze muszę, że w dniu 27 grudnia 1918 r. przy oswobadzaniu Poznania dworzec poznański obsadzony był również kompanią jarocińską.
W pierwszych dniach stycznia 1919 r. z rozkazu Dowództwa Głównego w Poznaniu objąłem P[owiatową] K[omendę] U[zupełnień] Krotoszyn jako jej komendant, czyli dawniejsze „Bezirkskommando Rawicz”.
Autor wspomnień: Ignacy Adamczewski, 1934 r.
Źródło: „Orędownik” 1934, nr 294.
Opracowanie: Ilona Kaczmarek